Rumunia i Ukraina

Fotorelacje z podróży małych i dużych.
ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
zul
Po kostki w błocie
Posty: 122
Rejestracja: 24 sty 2010, 17:34
Lokalizacja: Szubin

Rumunia i Ukraina

Post autor: zul »

Umowiłem sie z Markiem że spotykamy sie w Rumunii i zwiedzamy. On jechał z Albanii w której endurzył juz tydzień. JA z domu :) Text jest głownie Marka (jechał na ktmie), był równierz publikowany na forum ADVRider.pl.

PROLOG by Łukasz (zul)

Wiedziałem, że w 2010 czas w końcu ruszyć cztery litery na motorze. Motocykl zakupiony w 2009 w listopadzie… wybór padł na Yamahe XT 600 z 92r. Babcia swoje przeżyła, dlatego też jako dobry wnuczek zafundowałem jej SPA i parę operacji plastycznych. Motor rozebrałem na elementy pierwsze, rama i wahacz zostały pomalowane proszkowo, wszędzie nowe łożyska, nowy olej w lagach itp… Ale tak jakoś czasu zabrakło na silnik… Zima się skończyła Yamaha gotowa … prawie … zabrałem się za silnik w kwietniu. Głowica wyremontowana, zakupiony nowy tłok, łańcuszek .. uszczelki . Ale umiejętności i czasu na poskładanie tego zabrakło. Silnik miał mi poskładać kumpel – Cegła, mechanik motocyklowy – specjalista od sprzętu bolszewickiego … ale w „japoni” też oblatany, no ogólnie artysta! I tak już co raz to bliżej wyjazdu było, a silnik nie poskładany. Zawsze było coś, a to mi nie pasowało, a to on wyjechał, a czas leciał. Dwa tygodnie przed wyjazdem oznajmił mi, że wyjeżdża na tydzień na wakacje i jak wróci to poskładamy silnik i będę miał jeszcze czas na testy. Minął tydzień, tydzień i dwa dni … i trzy dni… CISZA. Telefon ma wyłączony. Spać mi to nie daje, Marek już lata po Albanii i czeka na wieści ode mnie, a ja tutaj silnik w rozsypce. Ogólnie już myślałem, że wyjazd nie wypali.

Dwa dni przed planowanym wyjazdem dzwoni ... że już wraca, że sorry, że w sumie na oparach leci ale do Bydgoszczy dojedzie :D i że mam się szykować na wieczór bo składamy i to do końca. Pracę skończyłem po 21… w Bydgoszczy jestem 22. Wchodzę do warsztatu, widzę silnik nabiera już kształtów, tłok na swoim miejscu i w ogóle .. ale coś nie tęgą minę ma Cegieł… Pytam co jest … A on, że zapinkę zaworowa zgubił (użył wtedy bardziej wymownego stwierdzenia). Dobra szukamy… po godzinie nie ma.. dzwonię po szrotach mi znanych (jest 23).. nawet ludzie odbierają telefony ale nikt nie ma głowicy już o XT. Nie poddaje się tak łatwo i stwierdzam, że gdzieś to K%$#a musi być… i jest na spawarce w masce spawalniczej. Zawał nr 1 zażegnany! :D (jak się później okaże.. nie ostatni) Lecimy dalej i nawet idzie. Głowica poskładana, cylinder założony.. czas na głowicę ... znowu panienki lecą w świat .. uszczelki były zamawiane z allegro i przysłali mi do starszego modelu i ta pod głowicę nie pasuje… Ale że Cegła jest artystą i improwizatorem …. Uznaje, że ta stara nie taka zła (chociaż przy ściąganiu jej mówił, że już też z nia ktoś kombinował :P) Mycie, sylikon, uszczelka stan igła (wytrzymała cały wyjazd  ). Zawał nr 2 zażegnany! Zawałów jeszcze było wiele tej nocy. Źle poskładany łańcuszek rozrządu, założony zły gaźnik , łańcuch napędowy za krótki ( nie kupuje więcej na allegro….na szczęście w salonie yamahy mi dołożyli 4 ogniwka ). Motor złożony został o 5 rano i odpalił za pierwszym kopem  Pare regulacji i do domu. Motor zostaje w warsztacie ja na 8 do pracy, Cegieł o 9 w trasę do Gdańska ciężarówka !! Wieczorem odbieram motocykl, mam z nim jeszcze kłopoty ( gaźnik … zmora i problem przez który między innymi będę spał sam w górach.. ale o tym dalej). Spakowałem się i poszedłem spać.

W planach było rano wyruszać o 9, ale jeszcze pare regulacji mi zostało i jedne małe odwiedziny, dlatego też ruszam dopiero o prawie 13. Celem na dzisiaj jest Kraków, gdzie mam załatwiony nocleg w domu Marka. Jest upał.. 27 stopni. Nie pomaga mi to w docieraniu ledwo złożonego silnika. Na początku robie przystanki co 50 – 100 km aby ostudzić silnik, bo grzeje się znacznie. W połowie trasy dopada mnie mega ulewa i burza. Chowam się na jakimś Orlenie. Wieje konkretnie.. spadają lampy na stacji, reklamy się przewracają… grubo. Po jakimś czasie ustaje i ruszam. Do samego prawie Kraka pada .. co w sumie mi na rękę bo nie musze już pilnować temperatury silnika.. teraz ma dobre chłodzenie :D Ale konkretnie mnie to zwalnia. W Krakowie loguje się po 24.. Motor do garażu i spać. Jutro kolejny jeszcze dłuższy dzień.

Rano wstaje o 8. Biegiem do garażu…. Czas zmienić olej i filtr. Po 500 wczorajszych kilometrach docieranie zakończone :D. Olej zabrany z domu, wszystko ładnie poszło. Jedyna rzecz jaka mi jeszcze brakuje na wyjazd to ubezpieczenie. Wsiadam do auta z Vasi i załatwiamy mi karte EURO26. O 12 Udaje mi się wyruszyć z Krakowa… a planowo była 9 :P . Z Kraka lece przez Myślenice i Stary Sącz do Stara Lubovna. Po drodze remont i źle skręcam w stronę Szczawnicy.. ale w porę się ogarniam ;) Po drodze szybki serwis bo mi się kierownica zaczęła odkręcać…. (świeżo złożony motor i do tego singiel) Przez Słowacje lecę tak: Plavnica -> Sambron -> Torysa -> Niżny Slavkov -> Zehra-> Dobra Vola i dalej trasą 547 do Koszyc. To najładniejsza część dojazdów ki .. bardzo mi się podoba. Dalej już w stronę Węgier, gdzie niedaleko Tokaju trochę się gubięei trace godzine. Robi się ciemno a mi jeszcze kawał drogi został. Na Węgrzech jestem kontrolowany dwa razy przez Policję. Pierwzyz to około 80 na 50 .. Policjant spojrzał na blachy i puścił dalej ;) Drugi raz na 70 .. 100 i tak samo puścili ;)

Do Rumuni wjeżdżam po 22. Wymieniam pieniądze, tankuje… i trochę dziwnie się czuje. Brudno tutaj jakoś i jeszcze widzę tańczące prostytutki przy stacji…. Hardcore. Ruszam w stronde Oradei. W mieście dzięki pomocy lokalsów i Marka smsa trafiam na odpowiednia drogę do Ceica i po emocjonującej końcówce ( jazda nocą po Rumunii nie jest super fajna , psy wybiegają, krowy stoją, wozy itp. … ) docieram do Pensjonatu Silver. Tam próbuję z panią recepcjonistką dobudzić Marka, co się nawet po chwili udaje :D Piwko na balkonie.. krótka rozmowa i spać. Zamiast 600 wyszło mi ponad 700 km.. więc długo na sen nie czekałem 

Marek:


17.07.2010

Kalista -> Struga ->Gostivar ->Skopje ->granica Macedonia – Serbia ->Nis ->Knjazevac ->Zajecar -> Negotin -> Brza Palanka ->Novi Sip -> granica Serbia – Rumunia -> Orsova ->Baile Herculane -> Cerna Sat
Dystans: 677 km

Po pożegnaniu, krótko przed Niszem, z Bliżniakami tj. Bartkiem i Wojtkiem, dwoma debeściakami na sport motorcycles Honda XR650 R jadę sam w kierunku Rumunii. Nie mam mapy tej części Serbii, jadę jedynie w oparciu o mapę bazową Garmina. Ale jest ok. Drogi średnie, jedzie się powoli i dopiero późnym popołudniem dojeżdżam do granicy Serbsko – Rumuńskiej. Akurat trafiam na zmianę personelu i choć jestem jedyny od strony Serbii – kibluję jakieś 40 min zanim mnie serbscy łaskawcy obsłużą.

Granica to długi most / zapora na Dunaju, od strony południowej Serbia, od północnej – Rumunia. Po rumuńskiej stronie – kieruję się na Orsova, gdzie planuję zatankować i dalej drogą 67D w kierunku na Lecul Cerna. W Orsova omijam stację po lewej, jak się okazuje jedyną, co o mały włos nie kończy się dnia następnego przymusowym postojem z powodu braku benzyny.

Droga za Baile Herculane robi się bardzo krajobrazowa, okazuje się że jest tu jakiś park narodowy, rezerwat przyrody oraz ciepłe źródła. Po lewej mam rzekę i co chwilę obozowisko Rumunów, ogniska, zapachy grilowanych kiełbasek i innych smakołyków. A mnie, jedynie o lekkim lunchu, zaczyna mocno skręcać z głodu. Robi się jednak coraz ciemniej i szukam miejsca na rozbicie namiotów. Lokalasi jednak okupują co fajniejsze miejscówki. Penetrując jedno miejsce gubię mapę, o czym spostrzegam się kilka km później, muszę wracać, ale na szczęście udaje mi się ja odnaleźć. O zmroku już udaje mi się znaleźć fajne miejsce i przy świetle czołówki się rozbijam. Nie mam nic do jedzenia, wiec nurkuje do śpiwora i idę spać.


18.07.2010
Cerna Sat -> Baia de Arama ->Targu Jiu -> Petrosani -> Hateg -> Huneodara ->Deva -> Brad -> Beius -> Ceica
Dystans: 415 km

Rano, rozbici nieopodal mnie Rumunii zapraszają do siebie na śniadanie, na które składają się :D przeróżne sałatki, sery oraz wszelkiego rodzaju pyszności z grilla. Ja mogę ich tylko cukierkami poczęstować … Rozmawiamy trochę po angielsku, głównie rękami i nogami. Bardzo sympatyczni ludzie.

Serbskie drogi dość skutecznie redukują moje możliwości w zakresie szutrów i innych dróg off. Czas tak szybko leci, ze muszę trzymać się głównych dróg aby zdążyć na spotkanie z Łukaszem między 16:00 a 17:00 pod Oradea. W odstawkę lecą plany penetracji Munti Retezat, Lacul Cerna i okolic czy choćby uderzenia na Transalpinę od strony południowej.

Najedzony – ruszam w dalszą drogę. Benzyny mam na max. 50 km – za mało na to aby wrócić do Orsova, zresztą to duża strata czasu. Powoli robi się podbramkowo, już snuję plany awaryjne, po czym dosłownie na oparach dojeżdżam do Baja de Arama, gdzie … jest bankomat i zaraz obok niego stacja benzynowa. W przypływie entuzjazmu chcę wyciągnąć 2 tyś. lei, na co na szczęście nie pozwala mi automat. Dopiero potem kojarzę ze pomyliłem się o jedno zero :lol:

Zatankowany jadę dalej przez Targu Jiu, Petrosani i tylko w Huneodarze, do której docieram ok. 15:00, robię krótką przerwę na zwiedzanie zamku hrabiego Draculi. Zamek ok, częściowo w remoncie, otoczenie przemysłowe. Rozpacz … Potem Deva, spore korki, Brad i krajobraz robi się nieco ładniejszy. Powoli wkraczam w góry Apuseni – nasz cel na najbliższe 2 dni. Dostaję SMS’a od Łukasza: „Nie spiesz się za bardzo. Trochę się spóźnię”. Oki, pewnie będzie ze dwie godziny spóźniony – nawet nie wiesz Łukasz jak mi to na rękę :) Bez stresu jadę dalej. W Beius robię zakupy i ok. 18:30 jestem na umówionym miejscu. Łukasz pisze, ze jest jeszcze na Węgrzech. Ja w takim razie jadę obadać nasza jutrzejszą drogę, a przynajmniej dojazd do niej. Poszukam przy okazji jakiegoś miejsca na nocleg.

A plan jest chytry! Na północ od Dobresti znajduje się rzeka Vida, a w Google Earth wypatrzyłem wijącą się wzdłuż jej zachodniej strony drogę, mniej lub bardziej szutrowo – polną, którą dałoby się dojechać do Zece Hotare, a potem, kierując się na południe pięknymi serpentynami można dotrzeć do drogi 764 i dalej na południowy wschód w kierunku Lacul Lesu. Jedynie ostatni odcinek tej drogi wzbudzał mój lekki niepokój – trudno było wypatrzeć coś sensownego ze zdjęć satelitarnych Wielkiego Brata. A potem Lacul Dragan, Padis i coś tam jeszcze – wszystko drogi w najlepszym razie szutrowe.

W każdym razie początek wydawał się prosty i rzeczywiście – bez trudu dotarłem do naszego celu na następny dzień, nie udało mi się jednak znaleźć sensownego miejsca do rozbicia namiotów. W okolicy zabita dechami rumuńska wieś, sporo osad, dużo syfu, szczekające burki, zero klimatu – wszystko to jakoś nie nastrajało mnie do spania na dziko. Jak się później okazało – i dobrze. Ok. 22:00, dostaję SMS’a od Łukasza, że pogubił drogę i jest na granicy Węgiersko – Rumuńskiej. W takim razie decyduję się na noc w pensjonacie – nie wiem kiedy Łukasz dotrze, i nie bardzo też mam pomysł jak mięlibyśmy się po nocy znaleźć, czy czekać w umówionym miejscu, czy rozbijać się i opisać mu drogę? Ok., ale nawet jak dotrze w moją okolicę – jak miałby mnie fizycznie po ciemku znaleźć ? Po tych rozważaniach opcja – pensjonat – wydaje mi się najprostsza, a że takowy znajduje się wzdłuż głównej drogi za Oradea – długo się nie zastanawiam.

Łukasz ostatecznie pojawia się o … 2 w nocy :lol:, znaczy 2 czasu lokalnego. Nie pytałem czy pani na recepcji chciała go zlinczować. Ja tak mocno śpię, że nie mogą mnie dobudzić, czy to waląc w drzwi czy też próbując dzwonić hotelowy telefon.

Widok z hotelu
Obrazek


19.07.2010
Ceica -> Dobresti -> pętla w lesie -> Dobresti -> Beius -> Pietroasa -> Padis
Dystans: 148 km

Rano podziwiam czysty motocykl Łukasza. W ogóle, on i jego motor średnio do mnie i mojego kata pasują :D Ale nie trwa długo i Łukasz i jego Yamaha nie odstępują mocno od mojego wyglądu. Droga – im daje w las tym gorzej. Plan był ambitny, jednak ze względu na brak mapy w GPS’ie (drewniane urządzenie!), ciężko było się w terenie wyznać gdzie jesteśmy. Ostatecznie zatoczyliśmy w lesie pętlę i wróciliśmy, po kilku przygodach, z powrotem do Dobresti. Ale po kolei: ruszamy w szutrówkę wzdłuż rzeki Vida. Rzeka po prawej kilkadziesiąt metrów poniżej naszej drogi. Droga generalnie mokra, Łukasz i jego motor szybko nabiera właściwych kolorów. Kilka razy gubimy drogę, musimy się wracać w końcu robi się całkiem mokro, sporo błotko, jakieś kłody przerzucone przez drogę. W pewnym momencie dojeżdżamy, choć to może lekkie nadużycie – dotaczamy się do miejsca, gdzie droga wchodzi w koryto rzeki, co może nie byłoby jeszcze takie złe. To co mnie martwi, to masa pozwalanych, poprzecznie leżących pni. Nie da się po tym jechać. Na lewo – zauważam odbicie, o dziwo suche, ale prowadzące bardzo stromo do góry. Mam ochotę się wycofać, czego nie cierpię, ale nie bardzo widzę alternatywy. Łukasz proponuje, aby jeszcze uderzyć pod ten podjazd i okazuje się, że to bardzo dobra decyzja. Udaje się nam wyjechać, słyszę jakiś hałas i za chwilę, zza wzniesienia wyłania się ciągnik a za nim kilku rumuńskich drwali. Znaczy da się tu jakoś dojechać, ew. jak już będzie podbramkowo – znajdą się ręce do pomocy. Chwilę coś tam z nimi gadam, pytam o drogę. Wskazują, żeby jeszcze podjechać do góry i drogę odnajdziemy. Rzeczywiście, trochę się wracamy, ładujemy jeszcze do góry i naszym oczom ukazuje się piękna, sucha (!) leśna droga.

Po rzeźbieniu w błotku, wyjeżdzamy na piękny leśny trakt
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Jedziemy już wyluzowani, wjeżdżamy na najwyższy punkt w okolicy, potem odbijamy w prawo, lekko w dół i po kilkunastu minutach dojeżdżamy do asfaltu. Odnajduję nas na mapie, skręcamy w prawo i ponownie dojeżdżamy do końca asfaltu. Rozjazd na 5 różnych stron. Niestety wybieram niewłaściwy. Najpierw sucha, polna droga, potem trochę w dół i ponownie wjeżdżamy w las. Wszystko wskazuje, że droga, którą jedziemy jest w ogóle nie użytkowana, połamane drzewa, krzaki, miejscami mocno zarośnięta. Co chwilę musimy lawirować między gałęziami, konarami i zwalonymi drzewami.

Przeprawa przez las ...
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Dojeżdżamy do rzeki, skręcam w prawo i robi się trochę łatwiej, choć mokro. Po jakimś czasie mam wrażenie, że otoczenie jest mi znajome. Rzeczywiście – po zakreśleniu pętli, wylądowaliśmy na drodze wzdłuż Vidy. Trudno, wracamy na główną drogę i kierujemy się na Beius, w Dragenesti odbijamy w lewo na Pietrasa i na płaskowyż Padis. Za Pietrasa kończy się asfalt, droga szutrowa, ale bez żadnych trudności; prowadzone są też dość intensywne prace drogowe – pewnie za max. 2 lata droga na płaskowyż będzie czarna. Serpentynami podjeżdżamy do góry i po chwili ukazuje się, przynajmniej dla mnie, klasyczny rumuński widoczek – zielone łąki, lasy, gdzieniegdzie pojedyncze drzewa; brakuje tylko potoku. Jeszcze trochę do góry i jesteśmy na miejscu. Bardzo klimatyczne miejsce, trochę ludzi, jakieś zabudowania, namioty, domki campingowe, jest i także potok. Gdzie się nie rozglądnąć – piękne miejsca do biwaku. My też się rozbijamy, idziemy jeszcze na piwko, robi się dość chłodno, więc wskakujemy do namiotów, po chwili zaś zaczyna walić piorunami i mocno padać.

Padis - rumuńska klasyka :)
Obrazek


20.07.2010
Padis -> Poiana Calineasa -> Poiana Horea -> droga 108 -> droga 107P -> Somesu Rece -> Cluj Napoca -> Regin -> Lapusna -> Ditrau -> pensjonat Becze
Dystans: 299 km

Nasza miejscówka, widok z tarasu na południowy - wsch. :)
Obrazek

Rano – piękna pogoda, błękitne niebo. Od razu człowiekowi lepiej. Jemy śniadanie, suszymy namioty, zapodajemy w restauracji kawkę i we wspaniałym nastroju ruszamy dalej w drogę. Pod kołami szuter, równy i szeroki – dobry dla każdego rodzaju motoru. Po kilku kilometrach odbijamy ostro w prawo – kierunek Poiana Horea. Droga bez zmian, tym razem jednak znowu do góry. Krajobrazy – łagodne góry, soczyście zielone łąki, sosny, lasy, wsie, potoki – po prostu Rumunia. Poiana Calineasa to na tym odcinku najwyższy punkt, potem znowu w dół.

Przed Poiana Calineasa
Obrazek

Obrazek

Obrazek

W Poiana Horea skręcamy w lewo (droga nr 108), jedzimy trochę wzdłuż jeziora Lacul Fantanele, a potem skręcamy w prawo na drogę 107P – chcemy asfaltem jak najszybciej dotrzeć do Cluj – Napoca. Za Cluj – Napoca Kierujemy się dokładnie na wschód. Pogoda się psuje i zaczyna gonić nas deszcz. Dajemy za wygraną – zatrzymujemy się w przydrożnej knajpie, zamawiamy obiad i deszcz oglądamy z restauracyjnej werandy znad ciorba de burta. Potem szybko do Regin i kierunek – Lapusna. Asfalt przechodzi w szuter – robi się fajnie, tym bardziej, że droga pnie się do góry. Przed samą przełączą mylę drogę i na szczycie jakiegoś wzniesienia, wjeżdżamy komuś na podwórko – wygląda to zresztą na jakiś skromny pensjonat. Pogoda kiepska, mgła lub chmura, lekka mżawka – robi się klimatycznie.

Lapusna, troche mroczny klimat
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Przed nami jeszcze trochę kilometrów a czas ucieka – jest już późne popołudnie. Zawracamy i uderzamy w drugą odnogę leśnej drogi – tym razem to ta właściwa. Okazuje się, że nie jest to jednak nasza ostatnia przełęcz tego dnia – trochę w dół i znowu do góry. Wyjeżdżamy gdzieś na 1300 m.npm., a następnie zjazd do Remetea. Początkowo leśna droga, dość kiepska przechodzi na dole w szeroką, równą szutrówkę, więc cieszymy się na koniec prędkością. Na asfalcie skręcamy na północ, a nocleg znajdujemy w przydrożnym pensjonacie Becze. Warunki średnie, ale tanio i dają ciepłą wodę.


21.07.2010
Pensjonat Becze -> Toplita -> Bilbor -> Panaci -> Vatra Dornei -> Campulung Moldovenesc -> Moldovita -> Rasca -> Izvoarele Sucevei ->Boberica -> nocleg na dziko
Dystans: 232 km

Rano budzimy się w chmurach. Dookoła otacza nas białe mleko, ale widać, że powoli się przejaśnia. Śniadanie w pensjonacie, pakowanie i strzała! W Toplita skręcamy w prawo a potem na wiejską drogę w lewo, kierunek Bilbor. Tegoroczna kiepska pogoda nie ominęła Rumunii. Często lawirujemy między deszczami. Teraz akurat nie pada, ale droga jest mokra i coraz bardziej rozmemłana. Wkrótce jednak znowu jedziemy do góry – droga robi się trochę suchsza. Docieramy w końcu na przełęcz nonami i zjeżdżamy w dół i przez Panaci dojeżdżamy asfaltem do Vatra Dornei.

W drodze przed Panaci
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Wyjeżdżając z miasta gubię Łukasza. Wracam i widzę jak jego motor osiadł z tyłu na rafce. Jadę więc do miasta, ale już po 500 m spostrzegam wulkanizatora. Łukasz dojeżdża na flaku. Kołem zajmuje się wulkanizator, starszy, miły człowiek, upaćkany smarami, którego warsztat to pokrzywiony blaszak, ale, który, uwaga! Mówi po angielsku! Dętka ze starości puściła przy wentylu i nadaje się jedynie na śmietnik. Zakładamy moją 18 calową na 17 calowe koło Yamahy Łukasza. Ruszamy i zaczyna padać, wracamy więc do centrum Toplita i robimy przerwę na posiłek. Przy drugiej próbie jakoś udaje się nam wyjechać z Toplita, nie pada i w lusterku widzę Łukasza.

Tak tez bywa
Obrazek

W Moldovita obowiązkowym punktem programu jest malowany monastyr. Ja go już widziałem, dla Łukasza to nowość. Na parkingu spotykamy trzy panie z Polski, podróżujące samochodem po Rumunii. Później okaże się, że zupełnie przypadkowo, spotkamy się za kilka dni jeszcze raz. Panie zachwycone klasztorami, Rumunią, a przede wszystkim dumne jak to same sobie radzą w tym dzikim kraju.

Moldovita
Obrazek

Szybko zwiedzamy monastyr i kierujemy się dalej na północ pod granicę z Ukrainą, a następnie na w Brodina de Jos skręcamy w lewo na zachód. Jedziemy szutrami wzdłuż granicy. Droga ponownie pnie się w górę. Wjeżdżamy na ok. 1300 m. npm. Zatrzymują nas rumuńscy pogranicznicy. Niezłym angielskim tłumaczą, że to granica UE i stąd ta kontrola. Zjeżdżamy z przełęczy, robi się już późno i zamiast wracać, jak planowaliśmy do cywilizacji w kierunku na Carlibaba odbijamy jeszcze bliżej granicy z Ukrainą. Po lewej mamy potok, na wzniesieniach z obu stron łąki, pastwiska i lasy iglaste. Przejaśnia się nieco – znowu mamy tą prawdziwą Rumunię. Za chwilę zresztą znajdujemy wspaniałe miejsce do noclegu, przeprawiamy się przez rzekę i rozbijamy namioty. Jest mokro, nie ma jak rozpalić ogniska, więc strzelamy jeszcze po piwku na dobre spanie i znikamy w namiotach.


22.07.2010
Nocleg na dziko -> Borsa -> Petrova -> Valea Viseului -> Petrova -> Sighetu Marmatei -> granica Rumunia – Ukraina -> Rachów
Dystans: 206 km

Nasz miejscówka - dla mnie to esencja Rumunii
Obrazek

Obrazek

Wyjazd z zielonego hotelu
Obrazek

Poranek jest piękny. Granatowe niebo kontrastuje z soczystą zielenią łąk i lasów. Szumi potok. To jest moja Rumunia! Łukasz bierze kąpiel w lodowatej wodzie, ja próbuję, ale nie jestem w stanie wytrzymać w wodzie dłużej jak minutę, więc się poddaję. Potem szarżuje na nas stado owiec i baranów, ale się nie dajemy! Śniadanie i dzida na kolejną przełęcz. Fajnie się jedzie, pogoda piękna, nastraja optymistycznie do życia, widoki zachwycające – to góry Marmaroskie. Zjeżdżamy w dół wzdłuż potoku i po 2,5 godzinie stajemy na kawę. Na asfalt wyskakujemy w Borsa.

Wzdłuż granicy Rumuńsko - Ukraińskiej
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

To koniec rumuńskiego szutrowania. Teraz plan jest, aby dostać się jak najszybciej do Ukrainy i znaleźć miejscówkę jak najbliżej pasma Czarnohory. Plan nieco krzyżuje mapa, a nawet dwie mapy, które zdecydowanie wskazują przejście graniczne w okolicach Valea Viseului. Tam też się udajemy. Dojeżdżamy do granicznej rzeki, za którą widzimy nasz cel, ale za cholerę nie możemy znaleźć przejścia granicznego. Są pogranicznicy – pytamy o Ukrainę i przejście, pokazują jechać dalej. Oki, jedziemy dalej, asfalt się kończy, polna droga daje naprawdę ostro do góry, a potem dodatkowo zmienia się w bagno. Co gorsza, co wzbudza mój niepokój, oddala się nieco od rzeki, a tym samym kolejnego kraju w planie naszej podróży. Konsternacja, nie wiadomo co robić. Gdybym miał pewność, że za tym podjazdem jest przejście graniczne – na pewno byśmy spróbowali. Ale do cholery – co to miało by być za przejście ?

Tu gdzieś niby ma być przejście Ru - Ukr :lol: nie wiem tylko czy w lewo czy w prawo skręcić
Obrazek

Obrazek

Decydujemy się zawrócić i przekroczyć granicę w Sighetu Marmatei. Tam, wbrew wszelkim pozorom, przejście graniczne też jest mocno ukryte. Co prawda dojazd jest asfaltowy, ale kiepsko oznakowany, a do tego droga prowadzi raz w jedną stronę, innym razem w przeciwną – ciężko się połapac o co chodzi. A może miałem zły dzień … ?

Każdym razie udaje się nam dojechać na przejście, na którym wita nas mocno wymalowana ukrainka w mundurze i wręcza papierki do wypełnienia. Ruchu dużego nie ma, ale granica ukraińska to zawsze bieganina i chaos. Nic nie wiadomo, co gdzie, jak, czy można jechać, czy stać. Ostatecznie wyjeżdżamy po jakiś 30 min. A sama Ukraina to inny świat. Chaos na drodze, kręcące się, na oko, podejrzane typki, łady, moskwicze… A w powietrzu klimat jak u nas w latach 89-92 ubiegłego wieku.

Potrzebujemy hrywien, jest bankomat, ale „nie rabotajet”. Od razu znajdują się chętni na wymianę euro. Chcą wziąć kasę i gdzieś w pobliskim sklepie wymieniać u jakiejś znajomej baby, bo niby dużo tych jewro i trzeba liczyć. Mówię Łukaszowi, aby tak kasy nie zostawiał, bo babka weźmie kasę, zniknie i tyle tej kasy będzie widział. No, ogólnie śmiesznie. W końcu Łukasz zdobywa zrywny, ja jeszcze w międzyczasie próbuję bankomat – tym razem „rabotajet”. Oki, mamy sałatę, możemy jechać dalej, a że ciemno się robi rozglądamy się za spaniem. Szybko znajdujemy gotiel i zamawiamy na kolację jedyne danie, które restauracja oferuje – znaczy szaszłyki. Odpalają grilla ekstra dla nas, ale szaszłyki nie są smaczne. Mięso jak podeszwa. W ogóle ani razu nie trafiliśmy na dobry posiłek na Ukrainie. Pech, czy brak kultury kulinarnej ?


23.07.2010
Rachów -> Bogdan -> przełęcz Petrus – Howerla -> Lazescina
Dystans: 105 km

Dziś wielki dzień – mamy zdobyć Howerlę! Szybko się pakujemy, lecimy na Rachiv i zaraz za nim odbijamy w lewo na Bogdan. Jedziemy jeszcze kilkanaście kilometrów asfaltem i w Bogdan, przed mostem skręcamy w lewo na wiejską, szutrową drogę. Nie wiem czy nam się uda wyjechać, drogi nie znam i raczej spodziewam się większej ilości problemów. Tym bardziej, że pogoda jakaś tegoroczna, czyli nijaka – w każdej chwili może popadać. Jedziemy najpierw wzdłuż rzeki i po jakimś czasie dojeżdżamy do dużej drewnianej bramy lub raczej wielkich wrót i małej budki obok. Początkowo myślę, że te granica parku narodowego i pobierają opłaty za wstęp, była to jednak granica nadleśnictwa, opłat nie pobrali, natomiast nie wiem po co, ale spisali nasze dane i chcieli piwo, ale jak się dowiedzieli, że to lokalne – grzecznie podziękowali.

Obrazek

Jedziemy dalej, droga wznosi się, ale bardzo delikatnie. Cały czas mamy rzekę, raz po prawej innym razem po lewej stronie. Droga raz jest sucha raz mokra, przy czym wraz z ilością kilometrów przybywa mokrych przepraw, dużych kałuż i błotnych kolein. W jednej w nich, na oko bardzo niewinnej, mało nie topię kata – w ostatniej chwili udaje mi się zatrzymać. Przednie koło całe zanurzone w wodzie, dno miękkie i grząskie, ja siedzę na siodle i nie bardzo mam nawet po co z niego schodzić. Kat sam na tym grząskim dnie stać nie będzie. Bez Łukasza byłby to szach – mat. Na szczęście Łukasz dzielnie pakuje się do syfiastej wody, chwilę kombinujemy, i wychodzi, że jedyny kierunek to do tyłu. Zapinam więc wsteczny … hmm, gnie jest ‘R’ ??? Nie, to Łukasz cięgnie mnie za koło, ja pcham z całej siły nogami i metodą rozbujania motka, na trzy (wcześniej ‘raz, dwa’), centymetr po centymetrze zdobywamy teren, aż w końcu udaje się kata z błotno – wodnej pułapki wyciągnąć. No, po tym incydencie – mam więcej do kałuż respektu i omijam je o ile tylko takowa możliwość istnieje.

Obrazek

Miejscami, są to odcinki po kilkaset metrów, nawierzchnia to otoczakowy trakt. Luźne kamienie mają średnice 10 – 20 cm. Ciężej się po tym jedzie jak po błocie. Po jakimś czasie droga powoli zaczyna piąć się do góry. Słyszę jakieś bzyczenie, i za chwilę, na komarze lub czymś podobnym tej klasy, wyłania się leśniczy. Ostro chłop zacina w tym terenie, zatrzymuje nas i o coś pyta – wygląda, że trzeba jednak płacić, a ponieważ gość nie ma jak wypisać biletów, zawraca i jedzie z nami, tj. my usiłujemy go dogonić, ale facet w końcu nam znika, a jedyny po nim ślad to błękitny dymek dwusuwowego silnika. Za chwilę jednak zatrzymujemy się na małej krzyżówce, jest ławeczka, my dostajemy jeden papierek, on drugi. Taka sobie wymiana. Na odjezdnym informuje nas jak dalej jechać, i dobrze, bo akurat z krzyżówki, pojechałbym odnogą w górę, a okazuje się, że jeszcze kawałek wzdłuż rzeczki musimy się kulać. Dość szybko jednak droga odbija lasem ostro w górę. Miejscami jest stroma, szczególnie na bardzo ostrych zakrętach, mocno nierówna – są głębokie koleiny po ciężkim sprzęcie lub spływającej z góry wodzie.

Obrazek

Jedziemy przez las, aż wyjeżdżamy na połoniny. Robi się pięknie. Widzimy całe pasmo Czarnohory, od Pietrasa po Pop Iwan, a dalej jeszcze góry Marmaroskie w Rumunii. Na grani wyłania się też mały domek, a pod nim – niewielkie jeziorko. Za chwilę tam docieramy – miejsce piękne na biwak, my jednak mamy sporo czasu, wiec celujemy w przełęcz pomiędzy Pietrosem a Howerlą, którą mamy już w zasięgu wzroku – na oko pozostało 3-4 km.

Obrazek

Najwyższy szczyt, lekko po lewej to Howerla
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Jedziemy trawersem, który robi się coraz węższy, widać, że zmotoryzowane sprzęty rzadko tu docierają. Droga robi się jednośladowa. W pewnym momencie gubię Łukasza. Staję, Łukasz jakieś 500 m za mną – coś kombinuje przy motorze. Wykorzystuję czas na podziwianie zieleni połonin i robienie zdjęć. Siadam odpoczywam, a że Łukasz dalej coś majstruje coś – wracam do niego, gdzie okazuje się, że urwała się linka od dekompresji i zarazem się silnik zalał przez wadliwy gaźnik (Łukasz – popraw mnie jeśli coś pomieszałem) i motoru odpalić się nie da. Jestem spokojny, że Łukasz znajdzie jakieś rozwiązanie, zna swoją Yamaszkę doskonale, w końcu sam ją poskręcał. Trwa to dość długo, Łukasz wykręca świecę, ogląda zawory, potem startujemy na pych – ni ch… Yamaszka odpalić nie chce.

Soczyście zielono az do bólu
Obrazek

Słonko wyszło a Łukasz dalej na kolanach przed swoją Yamaszką :)
Obrazek

Obrazek

Wreszcie, po kilku godzinach poszukiwań, analiz, prób i błędów, Łukasz spostrzega, że iskra, jaką daje świeczka jest jakaś taka mizerna. Diagnoza to wyrok – nie mamy zapasowej świeczki. Wracać jest bez sensu, zresztą na dole był dość długi, płaski odcinek – nie ma szans aby pchać tam moto. Do przełęczy jakieś 3-4 km – też nie ma sensu pchać. Robi się późno i postanawiamy, że ja, przez przełęcz, zjeżdżam w dół po świecę, Łukasz zostaje i nocuje w namiocie. Trochę mu nawet tego noclegu zazdroszczę – okolica piękna, chmury gdzieś rozwiało, no i ten czekający go wschód słońca…

Obrazek

Ja szybko dojeżdżam do przełęczy. Potem dość ostry zjazd w dół. Jest to północno – wschodnie zbocze, przez co droga jest dość mokra. Jadę bardzo powoli i ostrożnie. Nie bardzo mam na kogo liczyć jak coś się stanie. Dojeżdżam do jakiegoś letniego gospodarstwa na środku stoku, tam trzy potężne owczarki na mój widok zaczynają koncert szczekania. Ja na kacie, z łapą i nogą na hamulcu, staczający się w żółwim tempie pomiędzy koleinami, błotem i kamieniami jestem bezbronny. Jak któryś się na mnie rzuci – nie mam żadnych szans. Na asfalcie kop z buta i dzida do przodu, a tu ? I tak nie mam wyboru, wiec jadę, bydlaki ujadają, ale poza tym mnie ignorują.

Obrazek

Dalej wjeżdżam w las, tu droga jest już totalnie mokra. Lokalni poustawiali w poprzek drogi drewniane bale – jedzie się po tym lepiej, choć mokre drewno jest cholernie śliskie. Są miejsca, gdzie pniaki nie przylegają do siebie – tworzy się w ten sposób miedzy nimi dziura. Jedna jest nieco większa od pozostałych i zostaje mi w niej tylne koło. Ponieważ bale nie są idealnie poprzecznie względem drogi, dodawanie gazu, ma tylko ten skutek, że tylne koło ujeżdża mi na lewo, pozostając między balami, i przybliżając się niebezpiecznie do ich końca, a tym samym początku skarpy. Zostaje jakieś pół metra – nie pozostaje mi nic innego jak zejść z motoru i jakoś go z tego potrzasku wyciągnąć. Kładę kata, podciągam do góry a potem wyciągam z dziury między balami.

Dalej, po stromym, kamienistym odcinku, droga robi się łatwiejsza i mogę nieco wyluzować. Ok 20:00 dojeżdżam do Lazescina. Priorytet teraz to znaleźć coś do spania, poszukiwania świeczki zostawiam na jutro. Znajduję fajny pensjonat, dostaję kolację, opowiadam właścicielom o przyjacielu co w górach został i nieszczęsnej świeczce. Pytam o możliwość ściągnięcia go jakąś terenówką z gór – być może takowa jest – gospodarz ma znajomego, jutro popyta.

Wschód słońca w górach, ten którego tak zazdroszczę
Obrazek

Obrazek


24.07.2010
Lazescina -> Jasinja -> Jaremcza -> Jasinja -> Rachów -> Bogdan -> Rachów -> Szyroke
Dystans: 282 km

Nazajutrz startuję do centrum Jasinji, tam jednak pada hasło Iwano – Frankowsk, q.., to jakaś stówa w jedną stronę. Przyjaciel gospodarza też wymięka, jak dowiaduje się gdzie jest Łukasz. Nie mam wyjścia – startuję do Iwano – Frankowska. Droga, choć asfaltowa – bardzo ładna. Wjeżdżam na przełęcz, trochę serpentyn. Widać też, nową infrastrukturę turystyczną, pensjonaty, hoteliki, niektóre z nich zrobione naprawdę ze smakiem. Po ok 40 km wjeżdżam do Jaremczy, gdzie zaraz na początku mijam sklep motoryzacyjny, zawracam i kupuję dwie świeczki, co by Łukasz miał zapas. Trochę drożej jak w Polsce, ale trudno.

W głowie rodzi mi się nowy plan. Skoro muszę do Łukasza wrócić, choć czuję pewne obawy przed samotną wspinaczką na przełęcz, zmieniam pierwotny plan drogi – nie będziemy drzeć drogą, którą właśnie zjechałem, zamiast tego dojedziemy do przełęczy a potem odbijemy pod Howerlę i robiąc dużą pętlę wrócimy do Bogdan. Wracam do pensjonatu, jem śniadanie i już niemal całkowicie przekonany do nowego pomysłu dostaję smsa „Tu przyjechała wielka ciężarówka ze zbieraczami jagód.” „Chłopie – gwiazdka z nieba Ci spadła. Pakuj się na nią razem z motkiem” odpisuję. Mamy spotkać się w Bogdan.

Łukaszowa gwiazdka :D
Obrazek

Obrazek

W takim układzie powoli i bez pośpiechu się pakuję, zwiedzam jeszcze Rachów i jadę pod umówione miejsce (jakieś skrzyżowanie sklepu z knajpą) w Bogdan. Siadam przy piwie, za chwilę dosiada się do mnie jakaś babula, zagaduje, coś tam sobie gadamy, stawia mi kolejne piwo (no, teraz mam już wątpliwości, bo liczę, że Łukasz przyjedzie za jakąś godzinę, ale w końcu daję się namówić), sama wypija w sumie trzy, ja częstuję ją kawowymi cukierkami. Od czasu do czasu mija nas weselny pochód (chyba przewinęło się ich ze cztery). Tak mija mi czas na czekaniu na Łukasza i jego nieżywy motor. W końcu babula prosi mnie, abym zrobił jej zaproszenie do Polszy, bo tu bieda straszna, zostawia adres i odchodzi z wnuczkiem Kolą. Bieda rzeczywiście piszczy na ukraińskiej wsi. Wyjazd tam to jak podróż w czasie. Ale ludzie mili, i jak trzeba – chętni do pomocy.

Obrazek

Po czterech godzinach czekania widzę Łukasza pchającego Yamaszkę. Zmieniamy świeczkę. Mam wielką nadzieję, że diagnoza była poprawna. Startujemy na pych (linka od dekompresji dalej urwana), za drugim razem motor odpala zostawiając wielką czarną chmurę spalin za sobą!

Czasu nie zostało już wiele – wakacje dobiegają końca i musimy myśleć o powrocie. Tego dnia docieramy w okolice Szyroke niedaleko Mukaczewo gdzie znajdujemy jakiś pokomunistyczny pensjonat i bukujemy ostatni dostępny pokój – jedynkę.



24.07.2010
Szyroke -> Mukaczewo -> Uzgorod -> Michalovce -> Presov -> Stara Lubovna -> Nowy Targ -> Kraków
Dystans: 421 km

Dziś mamy być w Krakowie. Zanim to jednak nastąpi – mamy przed sobą ponad 400 km pałowania po asfalcie. Mało tego – w Mukaczewo zaczyna padać, więc robi się 400 km po asfalcie w deszczu. Nakładam przeciwdeszczową prezerwatywę, Łukasz liczy, że deszcz przejdzie. Ale jak ma przejść jak całe niebo, gdziekolwiek nie spojrzeć, ma kolor szaro – biały? Granicę Ukraińsko – Słowacką przekraczamy zaraz za Użgorodem. Ustawiam się w kolejce „All citizens” co skutkuje tym, że tracimy na niej ponad godzinę. Co ciekawe celnicy słowaccy wypytują o przebieg motocykli… Gdy zatrzymujemy się na stacji w Starej Lubownej Łukasz jest cały mokry i cały trzęsie się z zimna. Za chwilę pakujemy się do restauracji na obowiązkowy na Słowacji posiłek tj. czesnakovą polevkę i bryndzowe haluszki. Mam też nadzieję, że Łukasz się trochę ogrzeje. Potem jedziemy przez Niedzicę i Nowy Targ do Kraka. Na zakopiance spory korek, a ja zastanawiam się czemu jest mi tak zimno. Przestaję się zastanawiać, gdy w Rdzawce, na dużym przydrożnym wyświetlaczu widzę temperaturę … 9 stopni. I to ma być lato ???

W Kraku jesteśmy późnym wieczorem, proponuję Łukaszowi, aby został na noc, warunki do jazdy są kiepskie, a w nocy na pewno nie lepsze jak w dzień. Łukasz się jednak upiera i startuje, po krótkich wskazówkach jak jechać, w dalszą drogę. Wolałbym żeby został, byłbym spokojniejszy. O 4 nad ranem dostaję smsa, że jest w domu! Chłop zrobił, na singlu ponad 1000 km – szacun!

--
Tekst i zdjęcia - Łukasz (zul) i Marek
mazi
Administrator
Posty: 1006
Rejestracja: 24 gru 2009, 11:58
Lokalizacja: LU

Re: Rumunia i Ukraina

Post autor: mazi »

Na adv juz czytalem relacje, swietnie. Zapewniliscie sobie kupe fajnych wrazen i wspomnien.

Pamietaj o wyslaniu zaproszenia... :lol:
---
Pozdrawiam
mazi
Awatar użytkownika
zul
Po kostki w błocie
Posty: 122
Rejestracja: 24 sty 2010, 17:34
Lokalizacja: Szubin

Re: Rumunia i Ukraina

Post autor: zul »

Zaproszenie to Marka zadanie........... :P ja wtey z gór zjezdzalem ;) :P
mazi
Administrator
Posty: 1006
Rejestracja: 24 gru 2009, 11:58
Lokalizacja: LU

Re: Rumunia i Ukraina

Post autor: mazi »

zul pisze:Zaproszenie to Marka zadanie........... :P ja wtey z gór zjezdzalem ;) :P

W Jasini byliście troszkę ponad tydzień przed nami :-)
---
Pozdrawiam
mazi
ODPOWIEDZ